O zgrozo Księżyca. Czy tak już będzie zawsze? Czy on już nigdy po mnie nie wróci? Jeszcze w Marcu, o pewnej dziwnej nasiąkniętej błogością północy, zrywaliśmy bławatki. Oczy miał granatowe jak oczy dzikiego odyńca, albo nie… jak oczy dzikiej króliczycy, albo nie… sama nie wiem, nie pamiętam.
Spotkaliśmy się na łąkach, w Maju, albo to był Wrzesień…?Z rynien stodół ciekło, był to deszczowy sezon. On nadszedł z pól, tak jak stał. Pani Morris właśnie doiła krowę. Po stodole roznosił się zapach mleka, ostry i łagodny zarazem, jak mleko… On nadszedł z pól, w chałacie, kapeluszu i rękami w kieszeniach.
- Daj mu wejść, pewnie jest skonany robotą w polu.
- Ale my go nie znamy.
- Nie gadaj tyle, tylko pomóż człowiekowi. On jest mokry.
I faktycznie, kapało mu z nosa. Kapało z niego całego. Miał deszcz na rzęsach, niczym zamarznięte łzy. Podając mu kubek mleka, poczułam jego zapach, zapach łąki. Stał niepewnie na nogach, jakby chciał nam uciec.
- A może pokażesz Panu kowadło wujka na górze?
Tak, to był dobry pomysł. Kowadło wujka Wilhelma było czymś, co należy pokazać, co uzdrawia atmosferę. Pociągnęłam go więc za rękaw na piętro. (Czemu poczułam się jak obrazoburca?). Wchodziliśmy razem po skrzypiących, drewnianych schodach, przeżartych przez korniki. On bystro i płochliwie rzucał oczkami po mrocznym węgorzu schodów. A ja rozmyślałam. Wejdziemy i co? Żeby tak ta serpentyna nie miała końca. Zakręt, za nim następny, i znowu, znowu.
Sam (o dziwo) przekręcił klucz. Nie dał sobie w kaszę dmuchać, tylko otarł swój rękaw o moją rękę. A na tle jasnego prostokąta okna nic, zupełnie nic. Pokój pusty jak wymiecione sadło wieloryba. Tylko w środku kowadło wuja Wilhelma. Co było począć, siadamy naprzeciwko siebie i pykamy fajkę naszych przemyśleń.
Przez okno zefirek świeżego powietrza. Rozmówca też go jakby poczuł. Wlepił we mnie szkliste jak u Utopca oczy, brakowało mu tylko gumiaków. Nagle ruch, wyciąga śnieżną dłoń w moim nieśmiałym kierunku. I już pociągnął mnie do góry, do siebie. Stanęliśmy twarzą w twarz. A wtedy ten pisk. W jednej chwili jego wargi były poziomą kreską, a już za chwilę ułożyły się w małe kółeczko. Z ciemności kółeczka wydobywał się dźwięk, przenikliwy dźwięk. Usta Człowieka wibrowały niesamowitym gwizdem, świergoczącym grymasem jego trzewi, jego tajemnicy. Dźwięk długi i kusy jak wygłodzony, ale sprężysty przecinek, rozchodził się po pięciokroć, po siedmiokroć, po… Kosmaty wróg ciszy wydobywał się na światło dnia i kłaniał się wszystkiemu dookoła, całej przyrodzie wioskowej i pozawioskowej. A ona, zwykle nieposłuszna, musiała się skłonić w odpowiedzi. Doliny chciały się zasłonić, ale bez szans. Jednak dworska grzeczność nakazywała, wymagała. Nie mogłaby ich teraz powstrzymać nawet dawna władza wójtów i starostów, którzy kiedyś uganiali się za krnąbrnymi Goralami.
I nagle przepaść. Wciągnięci w granatową studnię, która utworzyła się pośrodku pokoju. Chodź, pokażę ci bajeczkę, bajka będzie długa. Babka z dołu wołała natarczywym głosem. Może i by nawet zadarła spódnice i weszła na górę, ale po co? PO co? Co ma być, to będzie.
A my nic. U źródeł wodopoju, gdzieś w Nowej Funlandii, podał mi kieliszek dłoni z kryształowo-czystą wodą. „Czy to jakiś żart?” – spytałam. Jednak piłam chciwie. „Nasze obyczaje nie są waszymi obyczajami”, mówili Amerykanie. Zwłaszcza ci rodowici. Miastowi zawsze gotowi na bankiet, na raut, mający swoich własnych wójtów, zapraszali nas jak świecące polskim słońcem maskotki, łechcące misie, które przypomną stare drewniane domy cichutko prezentujące kraciaste ganki w upalne dni.
Niech żyje Ameryka! On rzucił się w wir przyjęć, nieraz dał się zobaczyć oczom kręcący namiętnie i szaleńczo (jak korkociąg?) z butelką czerwonego wina w ręce. To był taki styl. Byle coś nowego, dalej od Aśki, czyli ode mnie. Biblioteki i teatry, oni oprowadzali cierpliwie, poważni panowie w surdutach, starający się zatrzymać przebieg jego życia na każdym kanciastowatym chodniku. Raz go nawet upili jak świnię, kiedy miał na sobie piżamę w czerwone plamko-plamy. Łeeeeeeee. Józek, nie zostawiaj mnie! I wtedy usiadł ze mną.