Najnowsze wpisy, strona 18


Oliver Twist
14 czerwca 2019, 16:48

Otacza go wianek

Nowo nabytych wujek i cioć.

Do niedawna nędzny szkrab, nieznany dzieciak

Nie myślało się o jego opinii.

Teraz patrzą jak stoi w świetle holu,

Taki rumiany i zadowolony,że aż zazdrość bierze

(cholerny dzieciak)

W nowym fraczku nabył sobie solenny wymóg wuja Brownlowa

By być dla niego miłym.

Tak jest, udowodnimy,że może na nas liczyć.

W końcu od czego ma się rodzinę?

Jeśli nie po to by poddawała kontekst.

O zgrozo Księżyca
14 czerwca 2019, 16:47

O zgrozo Księżyca. Czy tak już będzie zawsze? Czy on już nigdy po mnie nie wróci? Jeszcze w Marcu, o pewnej dziwnej nasiąkniętej błogością północy, zrywaliśmy bławatki. Oczy miał granatowe jak oczy dzikiego odyńca, albo nie… jak oczy dzikiej króliczycy, albo nie… sama nie wiem, nie pamiętam.

Spotkaliśmy się na łąkach, w Maju, albo to był Wrzesień…?Z rynien stodół ciekło, był to deszczowy sezon. On nadszedł z pól, tak jak stał. Pani Morris właśnie doiła krowę. Po stodole roznosił się zapach mleka, ostry i łagodny zarazem, jak mleko… On nadszedł z pól, w chałacie, kapeluszu i rękami w kieszeniach.

- Daj mu wejść, pewnie jest skonany robotą w polu.

- Ale my go nie znamy.

- Nie gadaj tyle, tylko pomóż człowiekowi. On jest mokry.

I faktycznie, kapało mu z nosa. Kapało z niego całego. Miał deszcz na rzęsach, niczym zamarznięte łzy. Podając mu kubek mleka, poczułam jego zapach, zapach łąki. Stał niepewnie na nogach, jakby chciał nam uciec.

- A może pokażesz Panu kowadło wujka na górze?

Tak, to był dobry pomysł. Kowadło wujka Wilhelma było czymś, co należy pokazać, co uzdrawia atmosferę. Pociągnęłam go więc za rękaw na piętro. (Czemu poczułam się jak obrazoburca?). Wchodziliśmy razem po skrzypiących, drewnianych schodach, przeżartych przez korniki. On bystro i płochliwie rzucał oczkami po mrocznym węgorzu schodów. A ja rozmyślałam. Wejdziemy i co? Żeby tak ta serpentyna nie miała końca. Zakręt, za nim następny, i znowu, znowu.

Sam (o dziwo) przekręcił klucz. Nie dał sobie w kaszę dmuchać, tylko otarł swój rękaw o moją rękę. A na tle jasnego prostokąta okna nic, zupełnie nic. Pokój pusty jak wymiecione sadło wieloryba. Tylko w środku kowadło wuja Wilhelma. Co było począć, siadamy naprzeciwko siebie i pykamy fajkę naszych przemyśleń.

Przez okno zefirek świeżego powietrza. Rozmówca też go jakby poczuł. Wlepił we mnie szkliste jak u Utopca oczy, brakowało mu tylko gumiaków. Nagle ruch, wyciąga śnieżną dłoń w moim nieśmiałym kierunku. I już pociągnął mnie do góry, do siebie. Stanęliśmy twarzą w twarz. A wtedy ten pisk. W jednej chwili jego wargi były poziomą kreską, a już za chwilę ułożyły się w małe kółeczko. Z ciemności kółeczka wydobywał się dźwięk, przenikliwy dźwięk. Usta Człowieka wibrowały niesamowitym gwizdem, świergoczącym grymasem jego trzewi, jego tajemnicy. Dźwięk długi i kusy jak wygłodzony, ale sprężysty przecinek, rozchodził się po pięciokroć, po siedmiokroć, po… Kosmaty wróg ciszy wydobywał się na światło dnia i kłaniał się wszystkiemu dookoła, całej przyrodzie wioskowej i pozawioskowej. A ona, zwykle nieposłuszna, musiała się skłonić w odpowiedzi. Doliny chciały się zasłonić, ale bez szans. Jednak dworska grzeczność nakazywała, wymagała. Nie mogłaby ich teraz powstrzymać nawet dawna władza wójtów i starostów, którzy kiedyś uganiali się za krnąbrnymi Goralami.

I nagle przepaść. Wciągnięci w granatową studnię, która utworzyła się pośrodku pokoju. Chodź, pokażę ci bajeczkę, bajka będzie długa. Babka z dołu wołała natarczywym głosem. Może i by nawet zadarła spódnice i weszła na górę, ale po co? PO co? Co ma być, to będzie.

A my nic. U źródeł wodopoju, gdzieś w Nowej Funlandii, podał mi kieliszek dłoni z kryształowo-czystą wodą. „Czy to jakiś żart?” – spytałam. Jednak piłam chciwie. „Nasze obyczaje nie są waszymi obyczajami”, mówili Amerykanie. Zwłaszcza ci rodowici. Miastowi zawsze gotowi na bankiet, na raut, mający swoich własnych wójtów, zapraszali nas jak świecące polskim słońcem maskotki, łechcące misie, które przypomną stare drewniane domy cichutko prezentujące kraciaste ganki w upalne dni.

Niech żyje Ameryka! On rzucił się w wir przyjęć, nieraz dał się zobaczyć oczom kręcący namiętnie i szaleńczo (jak korkociąg?) z butelką czerwonego wina w ręce. To był taki styl. Byle coś nowego, dalej od Aśki, czyli ode mnie. Biblioteki i teatry, oni oprowadzali cierpliwie, poważni panowie w surdutach, starający się zatrzymać przebieg jego życia na każdym kanciastowatym chodniku. Raz go nawet upili jak świnię, kiedy miał na sobie piżamę w czerwone plamko-plamy. Łeeeeeeee. Józek, nie zostawiaj mnie! I wtedy usiadł ze mną.

O świcie
14 czerwca 2019, 16:46

Chora, zmęczona i rzygająca światem. Chora na zbyt jasne światło, które przywitało ją rano na trawniku, gdy poszła wyprowadzić kota. Kot pobiegł, a jakże, nie symulując rozradowania., zniknął w złotym lesie zbóż tuż za drogą. Ona jednak miała dość. W gardle panowała susza podkuwana jakimś małym, ale upierdliwym kaktusem, który zagnieździł się prawie na samym dnie, tam, gdzie krtań. Należało się czymś zająć, ale czym? Była chwilowo (choć wiedziała od samego początku, że to nie będzie chwila) bez pracy. Póki co, utrzymywała ją siostra z mężem. Starała się jednak nie myśleć o tym za dużo. Wiedziała, że musi w końcu przeczytać tę książkę, którą zaczęła jakiś miesiąc temu. Jednak oczy, zmuszane od dłuższego czasu do bezcelowego wlepiania się w komputer, zaczynały się buntować. Zbyt dużo jadła. Czuła, jakby gałki oczne oblepiał jej cukier, jakby słodka maź usztywniała kręgosłup i nie pozwalała nic robić. Ogarnęła wzrokiem dom. Był zwyczajny: czerwony dach taki jak wiele innych czerwonych dachów w tej wsi, prostokącik białych cegieł na zielonym prostokąciku trawnika. Oni mieli cel, mieli córkę, którą wychowywali, mieli psa, mieli karty kredytowe, mieli też przywilej usłyszenia od czasu do czasu drgań powietrza prowokowanych przez struny głosowe sąsiadów. Ja nie mam nic, pomyślała. Najgorsze, że nie była pewna tego, że nie ma nic. Nikt nie potrafił tego raz na zawsze potwierdzić. Trzeba się czymś zająć…Może uszyć sztuczne futerko dla kota? Nieraz razem nad tym debatowali. Siadali zwykle o zmierzchu w salonie, on skulony na jej kolanie jak czarny kłębek, wokół zapach begonii, przycupniętych za telewizorem czerwonych gwiazdek. Od tarasu wpadało chłodne nocne powietrze. Szeptała mu do ucha o danych czasach, o czasach magii, gdy jadła pomidory pachnące słońcem, gdy wierzyła, że za rogiem domu czai się smukły kawaler, który kiedyś się jej oświadczy. Dzisiejszy poranek kładł się oczywistą, kamienną kreską na przeszłości, znalazła się oto na tym białym plastykowym krześle, w dali góry, z przodu dom, miła pani w średnim wieku, która już wie, o co w życiu chodzi, która już nie ma powodów do kruszenia kopii.

„Monika, chodź już na śniadanie!” - zawołała Renata z okna.

„Tak, Renia, już się zbieram”, - odepchnęła się łokciami od poręczy krzesełka, startując niczym zbutwiały żaglowiec do swego portu przeznaczenia. Zmięła w ręku starą gazetę, która wydała ciche westchnienie, przygotowując się na zmianę miejsca pobytu.

Nagroda Nike
14 czerwca 2019, 16:45

Weź Nike,

Bo znikniesz.

Nie wnikam

Czy Nike

To pikuś.

Weź Nike,

Bo bez Nike

Przyłożą Ci piką

I chwycą za grdykę

Niedzielne popołudnie
14 czerwca 2019, 16:45

Wieś zjadła obfity obiad

I pochrapuje,

Udając, że śpi.

Jedno oko ma jednak otwarte,

Mając nadzieję,

Ze jeśli coś się wydarzy

Nie umknie uwadze oka.

 

Jednak powietrze się złoci,

Powietrze robi się nieznośnie przeźroczyste

I nieznośnie ukazuje każde źdźbło trawy

SAMOTNE

POSŁUSZNE TYLKO WIATROWI

NIE NAM.

 

Wieś przeczeka jakoś tę porę,

Za kilka godzin słońce już da nam spokój,

Zniknie i zabierze szczegół

A pozostawi ogół.

A jak Bóg pozwoli, w następną niedzielę będzie odpust.