14 czerwca 2019, 17:01
Amy Carroll wiedziała, że dziś musi skończyć swoje opowiadanie. Był już wieczór, i zmęczenie natrętnie dawało o sobie znać. Jasnym jednak powoli stawał się fakt, że Benedykt będzie miał ochotę pojechać jutro na jarmark w Bliss, a ona, chcąc nie chcąc, weźmie w tej wyprawie udział. Nie będzie więc czasu na pisanie. Jej mąż twierdził, że ich ogród od jakiegoś czasu wyglądał marnie (mógł od razu powiedzieć wprost, że nie zadowalał odwiedzających), i na pewno przydałaby się nowa dostawa kwiatów. Średnio zajmowało to jej uwagę, ale pod tym względem nie było nigdy sensu prowadzić dyskusji.
Głowa zaczynała jej pulsować, litery przed oczami zacierały się, a nikłe światło świecy wcale nie ułatwiało sprawy. Myślała o wcześniejszym udaniu się na spoczynek, nieomal nie poddała się temu pragnieniu. Miękka poduszka kusiła aby złożyć na niej przeciążone myśli. Cóż jednak mogły dla niej znaczyć te drobne niedogodności? – perswadowała samej sobie. Dla niej, która wyjmowała swój kajet już w mniej sprzyjających warunkach.
Była już w połowie swego zbioru , który stanowił słaby znak jej ledwo zauważalnego w tym domu oporu wobec niektórych spraw. W dodatku pogoda na dworze zdawała się współgrać z tym, co przelewała na papier. Wraz z nastaniem zmierzchu zerwał się silny wiatr. W tej chwili z ciemnego nieba przelewały się strugi deszczu, który bębnił o szybę, jakby chciał wedrzeć się do domostwa. Z nieustającego szumu i stukotu za oknem można się było tylko domyślać, co dzieje się z gałęźmi drzew.
Przez chwilę kobieta bawiła się myślą otworzenia okiennic, ale po zastanowieniu odrzuciła ją. Rose z pewnością przyszłaby określić źródło przeciągu, a ona naraziłaby się na pełen reprymendy wzrok. A tego wolała jednak uniknąć, choć miała świadomość, że takie emocje w stosunku do ochmistrzyni są absurdalne.
Mimo, że jej pokój jako taki sprawiał dość ponure wrażenie, palący się w tym momencie na kominku ogień rozsyłał po jego wnętrzu miłą falę ciepła i cieszył oko pomarańczowo-żółtą poświatą.
Amy kolejny raz pochyliła się nad prostokątem kartki oświetlanej tylko drgającym płomieniem świecy. Wysilała każdą cząstkę swego umysłu, jak zawsze w takich chwilach. Na białym papierze powoli pojawiał się zarys historii; pozornie odległe punkty poczęły łączyć się niewidzialną nicią jej umysłu. Stalówka pióra coraz to szybciej poruszała się po gładkiej powierzchni…
Zbudził ją hałas. Wyrwana ze snu Donna Waverley wyprostowała się gwałtownie na łóżku i próbowała odgarnąć aksamitną pościel, aby mieć pełną kontrolę nad sytuacją. Nie wiedziała jednak, że gdy spała, ręce spłatały jej figla i zaplątały się dziwacznie w niebieską kołdrę. Teraz, kiedy chciała podnieść je do góry, doznawała niewyjaśnionego oporu, jaby przytrzymywały ją delikatne lecz stanowcze ręce. Przez dobre parę minut machała pościelą w panice niczym ogromnymi skrzydłami. Kiedy w końcu oswobodziła się, sięgnęła szybko po niewielką świeczkę stojącą samotnie na escritoirze. Przypomniała sobie z ulgą, że gdzieś w dolnej szufladce zawsze znajdowały się zapałki. Pośpiesznie wysunęła jedną z nich z pudełka i, w ciemnościach parząc sobie palce, zapaliła knot.
Pokój oświetlił niewielki płomyk, ukazując dobrze znane Donnie wnętrze: dostojne meble z czarnego dębu górujące nad jej łóżkiem, zamglony krajobraz na ścianie, karmazynowy dywan z wyhaftowanym wizerunkiem lwa. No i drzwi, a właściwie wrota, z rzeźbionymi w drewnie skomplikowanymi wzorami kwiatów. Nawet za dnia pokój napełniał nieokreślonym poczuciem przebywania w złym miejscu o złym czasie. Teraz w nocy subtelna gra cieni czyniła go jeszcze bardziej złowrogim.
Donna wiedziała tylko, że spała spokojnie i bez snów, kiedy tuż obok ucha ( a może w jej głowie), rozległo się … coś. Jak nagle się pojawiło, tak nagle ustało. Skojarzyło jej się to dość nieprzyjemnie z pewnego rodzaju pobudką. Odegnała jednak te mysli, postanawiając zarazem, że odbędzie krótki spacer po domu, rozejrzy się i sprawdzi czy wszystko w porządku. „Co cię nie zabije, to cię wzmocni” – pomyślała. Mimo to poczuła się niewyraźnie, kiedy dotknęła stopą puszystego dywanu. Palcami wyszukała pantofle, po czym nasunęła cieniutki peniuar. Położyła świeczkę na porcelanowym spodku i , biorąc go do ręki, przeszła przez pokój.
Dom przy Moorland Drive został wybudowany w 1758 roku przez jej pra-pra dziadka. Oprócz drobnych prac naprawczych, wnętrze ponoć od tamtej pory nie zmieniło się, tak przynajmniej powiedziała jej kiedyś matka. Wszędzie te same dębowe meble, ciężkie granatowe zasłony, pozłacane lichtarze i rzeźby, które właściwie nie stanowiły typowych rzeźb, ale mające swój własne charakter ozdoby: floralne obramowania okien, gargulce na poręczach schodów czy też mały aniołek wyglądający zza lustra w salonie. Donna kilkakrotnie już złapała samą siebie na chęci przeprowadzenia generalnego remontu. Nigdy jednak do tego nie doszło. Wiedziała, że nie zdoła odstąpić od historii rodziny. William raz za razem namawiał ją na zmianę wystroju, czy choćby drobne innowacje wprowadzone w pewnych miejscach dla ułatwienia życia domownikom. Za każdym razem jednak stawiała na swoim. Przepełniało ją denerwujące ją dość uczucie przynależności do ozdobnych ram czy skomplikowanych haftów serwet. Było to coś, czego nie potrafiłaby wyjaśnić mężowi, nawet jeśli byłby nastawiony na wysłuchanie jej argumentów, co do czego miała wątpliwości, biorąc pod uwagę ich płynność i niejasność. Wolała więc po prostu twardo upierać się przy swoim.
Stąpając powoli, wyglądają trochę jak duch w białej koszuli i zwiewnym peniuarze, doszła do drewnianych drzwi pokoju. Nacisnęła na ciężką okutą klamkę, która skrzypiąc, ustąpiła niechętnie pod jej palcami. Otworzywszy drzwi, natrafiła na ciemny prostokąt nocy, która rozgościła się na dobre w całym domu. Z powodu, który był dość niejasny dla niej samej, przepełniła ją osobliwa ekscytacja, podniecone serce zaczęło kołatać w piersi. Wystarczyło jednakże przysunąć świecę bliżej framugi, a ukazał się fragment holu.
Zobaczyła część wijących się do góry schodów. Zdecydowała jednak, ze później wejdzie na piętro. Najpierw rozejrzy się tu, na dole. Skierowała swe kroki do kuchni. Szła niepewnie, mając świadomość, że, posuwając się do przodu, zostawia za sobą całe połacie ciemności. Pierwszy raz tak naprawdę miała okazję być sam na sam z domem. W dzień miała miejsce zwykła krzątanina, która ograniczała jej świadomość do spraw codziennych.
Cisza zdawała się ją przytłaczać; rozpościerała się zarówno przed nią, jak i tam, skąd przyszła. Wiedziała, że kuchnia znajduje się niedaleko, to dodawało jej pewności siebie. Dobrnęła jakoś do przystani jej drzwi, i czułaby się już w pełni zadowolona z siebie, gdyby nie fakt, że kątem swego oka, prawie na samej granicy widzialności, dostrzegała kogoś Ciemna sylwetka stała bez ruchu w głębi holu, ledwie oświetlana przez łunę bijącą od świeczki.
Donna skamieniała z ręką na klamce. Zdała sobie sprawę, że dosłownie nie może się ruszać. Na klatce piersiowej czuła ciężar , jakby ktoś na niej siedział. Najgorsza jednak była niemożność wydobycie krzyku. Przede wszystkim przerażenie dławiło wszelkie wysiłki czynione przez struny głosowe. Poza tym wyobraźnia podsuwała jej scenariusze nieprzewidzianych reakcji nieznajomego. Choć jej zachowanie wydało jej się w pewnej chwili absurdalne, wolała trwać bez ruchu. W końcu jednak do Donny dotarło, że musi podążyć albo w jedną albo w drugą stronę. Podjęła więc decyzję, na jaką nie odważyłaby się jeszcze minutę temu.
Na skrzypiących deskach podłogi zaczęła odwracać się powoli, bardzo powoli, w stronę holu. Przez głowę w tym czasie przemknęła jej myśl, że przecież nie ma znaczenia, iż popatrzy tamtemu w oczy, on może i tak…coś zrobić. Przesuwała się prawie niezauważalnie dla oka. Oto stała zwrócona twarzą w tamtym kierunku. Naprzeciwko niej była pustka, w której widać było jedynie drobinki kurzu tańczące w płomieniu swiecy. Nawet nie próbowała wmawiać sobie, że ktoś tam przedtem stał; po prostu ucieszyła się jak dziecko i szybko zwróciła z powrotem w stronę kuchni. Jej umysł, jak to się czasem zdarza, natychmiast zareagował i próbował stłamsić niepokojącą go rzecz.
Donna jak nakręcona na sprężynce kontynuowała swój rekonesans. W kuchni nie ujrzała nic niepokojącego, nie licząc faktu, że w tym domu wszystko widziane nocą wywoływało niejasne uczucie dyskomfortu. Z kuchni wychodziły drzwi łączące pomieszczenie od razu ze spiżarnią. Otworzyła je i znalazła się w królestwie patelni, garnków, talerzy i, co najważniejsze, konfitur. Unosiła się od nich tak silna woń, ze Donnie o mało nie zakręciło się w głowie. Słodkawy zapach wdzierał się natrętnie do nosa, dławił oddech, zostawiając mdły posmak na języku. Poczuła, że ramiona i głowa zaczynają jej ciążyć. Szybko, niczym kleistej mgle, przeszła, dzierżąc wciąż świecę, na drugi koniec spiżarni, po czym okręciła się na stopie i zawróciła do wyjścia. Wokół niej roztaczał się truskawkowy odór. Szybko zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła z ulgą. Jak służąca kiedykolwiek wytrzymywała wchodzenie tam, zwłaszcza, kiedy kroiła się większa robota?
Znowu znalazła się ciemnych holu, ciągle jeszcze widząc przed oczami stosy czarnych, wypolerowanych naczyń, czających się w ciemnościach niczym stada nietoperzy. Postanowiła zajrzeć do salonu. Tam, pośród pozostałego jeszcze dymu papierosowego (William widocznie przyjmował wieczorem gości), stały dwa miękkie fotele i sofa tego samego modelu, ich kształty widoczne teraz jak trzy naradzające się hipopotamy. Poza tym miała przed oczami ich ciemne meble z porcelanową zastawą i dogasający kominek, którego dogorywające płomyki obijały się w całych pokoju, harcując i tworząc na ścianach i drewnianej podłodze skomplikowane wzory.
Donna skierowała się w stronę schodów. Będąc w połowie wysokości, na jaką się rozciągały, zdało jej się, choć starała się temu zaprzeczyć sama przed sobą, że słyszy z góry jakiś głuchy odgłos. Czyży był to ten hałas, który ją obudził? „Wyobraźnia płata ci już figle, Madame Waverley” – zbeształa się w myślach. Był to jednak argument niepewny swojej racji, słaby i wcale nieuspokojony faktem, że czuła się coraz gorzej. Słabość, która ogarnęła ją w spiżarni, jakby spotęgowała się z krokami, które do tej pory postawiła, i teraz, stojąc wśród nocy, w samym środku wężowatych schodów, z drgającym płomieniem świeczki w ręce, stwierdziła, że po prostu nie ma siły wracać do swojego pokoiku. Droga prowadząca na górę wydala jej się krótsza i bardziej przyjazna. U góry w końcu spał William. Sypiał od pewnego czasu osobno, ale wiedziała, że przyjmie ją w swe ramiona, kiedy zobaczy ją zlęknioną i zziębniętą na progu. Ruszyła więc z głową pełną oszołomienia, zamroczoną, dziwnie ciążącą ku podłodze. Wiedziała, że już za chwilę minie znajomy zakręt, a jej oczom ukaże się górny korytarz. I oto miała go przed sobą, ciemny tunel z obrazami przodków na ścianach, na końcu którego małe okienko wpuszczało na podłogę trochę księżycowego światła. Donna rzadko tu wchodziła. Znajdowała się tu biblioteka i pokój Williama, jego dwa królestwa. Ona sama częściej niż mąż kupowała książki w księgarni; nie miała upodobania do starych i zakurzonych, oprawionych w skórę woluminów mieszkających na piętrze jej domu. Traktowała je bardziej jak zabytki, pamiątki dawnych lat, niż coś, co można ściągnąć z regału i czytać.
W głowie ciągle miała świadomość, że udała się na przechadzkę, że ma konkretne zadanie do wykonania tu na górze. Wtedy wiedziała już na pewno, że korytarz kołysze się, albo naprawdę albo tylko w jej oczach. Nogi stały się jak z waty. Przypomniała sobie przyśpiewkę swojej babci:
„Chodź dziewczyno tylko tam, gdzie da się stanąć suchą nogą.
Inaczej dojdziesz na księżycowej łuny blask,
Tam stópki cię zawiodą.”
I faktycznie, pomyślała ironicznie w którymś z jeszcze trzeźwych zakątków umysłu, światło Księżyca układało się w półokrąg na podłodze pod okienkiem.
Panowała prawie idealna cisza, tylko gdzieś daleko odezwała się sowa. Donna zadrżała. Czuła, że utknęła gdzieś w martwym punkcie. Nie wiedziała czy ma sens iście dalej, w głowie miała pustkę. Zrobiło się zimno, a jej cienkie okrycie dawało marną ochronę. Trzeba było podjąć decyzję, czy dalej iść naprzód. Posuwała się powoli, czując się na wpół jak zjawa, nieproszony gość.
Oto doszła do ciemnego prostokąta drzwi pokoju Williama. „Mój mąż, mój kochany mąż”- pomyślała czule, jak nie robiła tego już od dawna. Nacisnęła na ciężką mosiężną klamkę, ale ta nie ustąpiła. Przeszył ją dreszcz przerażenia…jak to możliwe, że się zamknął? Przed nią? Ogarnęła ją panika. Chciała objąć głowę rękami i usiąść, ale stać ją jeszcze było na wysiłek. Zostało jej pukanie, najpierw delikatne, potem głośne i natarczywe. Nic .Przed sobą miała ciemność, w myślach białą przestrzeń. Wtedy dopiero uświadomiła sobie, że przez cały czas liczyła na tę bezpieczną przystań, jego pokój, jego łoże…
Przez łzy prawie nic nie widziała. Pełne dostojeństwa obrazy na ścianach, astmatyczne rośliny w doniczkach i drewniana podłoga zaczęły krążyć przed jej oczami i układać się w szaloną mozaikę.
W tym momencie zgasła świeczka, pogrążając tym samym korytarz w prawie całkowitej ciemności rozpraszanej jedynie nikłym światłem Księżyca. Straciwszy rozeznanie, Donna opadła na kolana, osłabiona bólem głowy i desperacją. Coraz bardziej kuliła się w sobie aż w końcu usiadła oparta o drzwi i zwinięta w ciasny kłębek. Po kilku minutach gotowa była przysiąc, że ciemności gęstnieją. Czuła się wyczerpana, ale wiedziała, że powinna się podnieść. Trzymając się kurczowo klamki, wstała i, powoli stąpając, krok za krokiem, znów zaczęła przemierzać korytarz. Jednak osłabienie, które dało o sobie znać na schodach, teraz zawładnęło w pełni nie tylko jej ciałem ale i umysłem. Dawała się bezwolnie nieść naprzód siłą pędu. A może przez przekonanie o nieodwołalności swojej misji. Tak to była misja – obejść śpiący dom, zajrzeć w każdy kąt, nieważne jak schowany.
W ciemnościach dotykała palcami ścian, wiedząc, że za chwilę powinna napotkać jakieś drzwi. Czuła przenikliwy chłód, palce stawały się coraz bardziej zdrętwiałe. Korytarz zdawał się nie mieć końca. Miała wrażenie, że schody w dół zostały gdzieś daleko z tyłu, dawno poza jej zasięgiem. Przestało dziwić ją uporczywe przeświadczenie, że nawet gdyby teraz się odwróciła, napotkałaby próżnię.
W końcu paznokcie zazgrzytały o drewniana framugę. Donna spięła się w sobie. Miała wrażenie, iż wszystkie włosy na jej ciele stają do góry, unoszone osobliwą elektrycznością. Przez dłuższy czas tkwiła z rękami wyciągniętymi przed siebie, dotykając delikatnie odstających płatów farby i przeżartego przez korniki drewna. Przez korytarz przeleciał szybki i zimny podmuch wiatru, zmuszając ją do podjęcia decyzji.
Mają świadomość, że działa poza logiką, pchana przez własne ręce, Donna sprawiła, że ciężkie skrzydła uchyliły się powoli, po czym z nieznośnym zgrzytem stanęły przed nią otworem.
Kobieta wpatrywała się przed siebie. Jej źrenice stały się czarne jak smoła, zdawały się wypełniać całe gałki oczne. Wzrok koncentrował się daleko, na miejscu znanym tylko jej samej. Powrót do domu był niemożliwy.
Am była tak pochłonięta pisaniem, ze nie spostrzegła nawet, iż płomień świecy prawie całkiem zagasł, drewna w kominku ledwo się tliły, a ona siedziała zgarbiona nad swoim kajetem w chłodnym i mrocznym pokoju. Opowiadanie się skończyło, ona jednak nadal pozostawała w równoległym świecie, ręka nad kartką unosiła się jakby chciała pisać imo woli właścicielki.
Z hipnotycznej niemal zadumy wyrwało Amy nagłe pukanie do drzwi. Podskoczyła jak na komendę na krześle i zdała sobie sprawę, że siedzi prawie w całkowitych ciemnościach. Kto to mógł być o tej porze? Przecież zawsze kazała sobie nie przeszkadzać późnym popołudniem. Nikt chyba tak naprawdę się nie domyślał, co w tym czasie robiła, ale nie zamierzała się tłumaczyć, jeszcze nie teraz. Zawsze mogła po prostu skłamać, że odpowiada na korespondencję.
Zapaliła szybko świecę i pochyliła się w kierunku drzwi.
- Słucham? - zawołała, starając się nadać swojemu głosowi pewny ton. Siedziała dotąd w absolutnej ciszy, jeśli nie liczyć wichury za oknem, i teraz ciężko jej było na powrót posługiwać się aparatem mowy.
- Tu Rose. Czy mogę wejść, proszę Pani? – odezwał się zza drzwi srogi, niemłody już głos. Amy miała nadzieję, że zostawią ją w spokoju przynajmniej przez ten krótki czas, który miała dla siebie.
- Proszę, wejdź – odpowiedziała, nie śmiąc jednak przybierać tonu irytacji. Wiedziała, że choć nie wiadomo jak bardzo starałaby się traktować Rose jak zwykłą podwładną, nigdy by jej się to nie udało. W jakiś bliżej niesprecyzowany sposób bała się tej kobiety. Jej surowa fizjonomia wraz z pochmurnym obliczem sprawiały, że zawsze czuła się nie na swoim miejscu, kiedy z nią rozmawiała. Jakby to ona powinna być ochmistrzynią. Benedykt odnosił się do Rose neutralnie, a czasem nawet z sympatią, jak gdyby w ogóle nie przeszkadzała mu jej ponura i milcząca obecność w tym domu. Możliwe jednak, że on też udawał, choć trochę lepiej niż ona.
Teraz kobieta ta stała przed Amy, wysoka i prosta niczym strzała. Miała na sobie swoją prostą, czarną sukienkę. Ręce splotła ciasno przed sobą i wpatrywała się przez chwilę w swoją panią. Zasuszona cera i siwe włosy, wraz z jej kostropatą sylwetką, składały się na wrażenie długiej i suchej gałęzi starego drzewa, która nagle wyrosła z podłogi pokoju.
- O co chodzi? – spytała rzeczowo Amy, podczas gdy przed oczami ciągle jeszcze przesuwały się jej litery wychodzące kolejno spod pióra.
W tym momencie na dworze rozległ się huk. Wydawało się, że jakiś olbrzym w czasie swej przechadzki w strugach deszczu potknął się i upadł. To odłamał się ogromny konar drzewa tuż za oknem. Ciężka masa liści osunęła się na ziemię, szeleszcząc i łamiąc gałęzie stojące na jej drodze. Amy przeszedł dreszcz, prawie podskoczyła w miejscu. Nie chciała jednak okazywać przed Rose swego lęku, przeczuwając gdzieś w głębi duszy, ze na tamtej rozszalałe dziś siły natury nie robią wrażenia.
- Ktoś do Pani przyszedł. Czy przyjmie go Pani tutaj? – zaanonsowała starsza kobieta. Amy nie do końca jeszcze wróciła do rzeczywistości. Czuła się trochę jak we śnie, biorąc pod uwagę burzę za oknem i niezwyczajną o tej porze wizytę gościa. Walczyła z sobą przez chwilę. Wiedziała jednak, że zbytni namysł na nic się tu zda. Nie zwykła odsyłać odwiedzających z kwitkiem. Oboje z Benedyktem znani byli ze swej gościnności. Czy była ona szczera, pozostawało kwestią sporną.
Ciemność za oknem przecięła błyskawica.
- Tak Rose, proszę – odpowiedziała.
Rose zniknęła w czarnym prostokącie drzwi, jakby sięgała do dna kapelusza aby wyciągnąć królika. Amy stała ze złożonymi na podołku dłońmi, w pozie oczekiwania, nerwowo przełykając ślinę. Czuła się trochę głupio, jak dziewczynka, od której oczekiwano wyrecytowanie wierszyka przed ciotkami. Kto mógł się fatygować w taką pogodę? Ludzie są jednak różni. Odbędzie wizytę, a później popróbuje jeszcze pisać albo poczyta.
W tym samym momencie ktoś stanął w drzwiach. Kobieta zobaczyła niejasny zarys sylwetki. Ktoś stał tuż za granicą zasięgu świecy.
- Czy ktoś tu jest? – spytała niepewnie, mając uczucie, ze mówi do siebie.
- Witaj, Amy.
Głos rozległ się niespodziewanie i spoza przestrzeni. Sama nie była pewna, co znaczy to sformułowanie, ale właśnie ono nasunęło jej się od razu na myśl. Słysząc ten głos, niemal namacalnie czuła jak włosy na głowie podnoszą się bezszelestnie. Najdziwniejszą rzeczą było to, że wraz z poczuciem nieprawdopodobieństwa sytuacji, przepełniła ją ulga, jakby od dawna czekała właśnie na to spotkanie. Co ona mówi? Jakie spotkanie??? To niemożliwe. Przecież on jest…
- Witaj Eddy – usłyszała samą siebie. To niesamowite jak naturalnie brzmiał jej głos. W jednej sekundzie opanowała go po mistrzowsku. A jednak gdzieś w odległym kącie swego umysłu doskonale zdawała sobie sprawę, że nie był to aż tak wielki wysiłek woli.
Wtedy on stanął we framudze drzwi. Świadomość, ze prawie zapomniała jego twarz, spadła na nią jak obuch. A teraz w promieniu świecy miała ją przed sobą. Mimo, że w tym momencie mogła go w miarę dobrze widzieć, wiedziała, że później (kiedy?) nie będzie potrafiła go opisać nikomu.
- Nie pozwolisz mi wejść? – zabrzmiał znów ten sam głęboki, nierzeczywisty głos. Spojrzała na niego. W progu stał przed nią bardzo szczupły, można powiedzieć chudy mężczyzna. Choć zaraz skarciła się za absurdalność tego porównania, przypominał jej wyraźnie wysoką świecę. Cera bowiem była niezwykle blada, niemal marmurowa. Twarz miał pociągłą, tak jak kiedyś, ale teraz zdawała się nabierać prawie upiornego wyglądu. Usta były wąskie, z bezkrwistymi wargami. Jednak najbardziej przykuły jej uwagę oczy: ogromne, ciemne, zwieńczone gęstymi brwiami. Oczy świdrujące, ale zarazem dziwnie nieobecne. Czy to jednak dziwne? W końcu stał przed nią ktoś, kto od dawna już…Dosyć tego! Od razu narzuciła swym myślom racjonalny tor. Myśl o czymś innym – przekonała samą siebie. Nie mogła dać się zaskoczyć, zmanipulować, wywieść na manowce tej twarzy i tym oczom. Przecież on tu przyszedł w jakimś konkretnym celu. Nim się spostrzegła, Amy zajmowała pozycję obronną, niepewna swoich reakcji w ciągu następnych minut.
Jego ubranie onieśmieliło ją w pierwszej chwili. Ciemny płaszcz, który już dawno widział czasy swej świetności, pełen łat i postrzępiony na brzegach. Na głowie wytarty kapelusz z wgniecionym rondem. Chciała go dotknąć i poprawić, choć wiedziała (tak, gdzieś wiedziała), że nic to nie zmieni.
- Wejdź, proszę – powiedziała niemal szeptem. Wysoka sylwetka wkroczyła do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Doznała złudzenia, że reszta świata nagle znalazła się daleko, a ona sama miała do dyspozycji tylko ten pokój; że jeśli przekroczy próg, napotka tylko czarną dziurę. Wrażenie to spotęgowało się jeszcze bardziej, kiedy poczuła jak jego osoba wypełnia cały pokój, jak wciska się w każdy zakamarek, aby rozprowadzić tam swój lodowaty chłód. Ogarnęło ją nawet wyobrażenie, ze światło świec przytłumiło się, niby przy podmuchu z zewnątrz.
- Usiądź, proszę – usłyszała samą siebie.
Eddy usiadł, a właściwie osunął się na fotel, poruszając się bezszelestnie. Następnie rozpostarł poły płaszcza i założył noga na nogę w taki sposób, że wierzchołek spiczastego buta wskazywał prosto w sufit, jakby kogoś oskarżał. Przypominał teraz ogromnego, kościstego kruka.
Wpatrywał się w nią swoimi niesamowitymi źrenicami. Amy w tym czasie zdawała sobie sprawę z absurdalności swego położenia, zarazem odczuwając w pełni jego odpowiedniość. Z trudem umiała sobie wytłumaczyć istnienie w jej głowie tych dwóch, przeciwstawnych uczuć.
- A jednak przyjęłaś mnie – odezwał się znów jego głos, dochodząc jakby z otchłani. Zastanawiała się, czy za parę minut się do niego przyzwyczai.
- Eddy, jakże bym mogła inaczej – nie zaskoczyły jej jej własne słowa, wydały się jej naturalne.
- Oczywiście, że nie mogłabyś – nie liczyła, ze tak szybko odpowie. Ciągle nie mogła uciec od jego wzroku, ścigającego ją bladego oblicza.
- Porozmawiajmy – teraz już mówiła z pewnością siebie, na jaką nie było jej stać tak wobec Benedykta jak i wobec Rose.
- Czułem, że mnie wzywasz. Mimo to – zamyślił się – nie byłem pewien.
Nie za bardzo wiedziała, co mu odpowiedzieć, choć doskonale rozumiała, co miał na myśli. Tak dawno nie słyszała jednak jego głosu, niech mówi…
- Pomyślałem, że przyniosę coś ze sobą, abyś wiedziała, że nie żartuję.
O co chodzi, mój słodki Eddy?, zastanowiła się Amy. Po prostu mów. Chcę odpłynąć, słuchając ciebie.
Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza książkę – małą, skromnie oprawioną książkę. Widać było, że to jakieś mniej znane wydawnictwo. Wyprostował rękę, podając książeczkę Amy. Nie śmiała dotknąć jego dłoni, ich jedynym kontaktem w tej chwili były dotykane przez moment wspólnie kartki papieru. Trzymała książkę jakiś czas przed sobą, wodząc po niej niewidzącymi oczyma. Nagle zaczął wyodrębniać się napis na okładce, która wyglądała dość staro, będąc raczej podniszczoną.
Amy zamarła z opuszkami palców na tytule. Litery na chropowatej powierzchni układały się nieomylnie: Amy Carroll. „Opowiadania z tamtej strony”. Poczuła, że kreci jej się w głowie. Chciała wpaść w jakąś dziurę w podłodze i wynurzyć się z powrotem w jakiejś innej części domu. Za oknem poszybowała w dół kolejna gałąź, rozpryskując ogromną kałużę w dole.
Miała przed sobą książkę, którą właśnie pisała…
Choć pokusa była silna, odrzuciła ów nagły pierwszy impuls, aby przekartkować zawartość. W głębi duszy wiedziała, że nie może tego zrobić.
- Czego żądasz? – patrzyła teraz prosto w oczy bezdenne niczym studnie. Czemu właściwie zadała to pytanie?
- Wiem, ze wyszłaś za tego człowieka. Dowiedziałem się o tym. Dotarło do mnie wiele rzeczy Nie musiałaś ich robić. Nie da się ukryć.
Każde jego słowo wydało jej się od dawna oczekiwane, jak przeczucie burzy w upalny dzień. Blady przecinek jego ciała wyglądał jakby już nigdy nie miał zniknąć z jej fotela.
- Wiesz, że utrudniasz to wszystko – wydusiła z siebie.
- Ja nie utrudniam. Ja wszystko ułatwiam. – wypowiedział to tak cichym szeptem, iż sama zdziwiła się, że go słyszy, biorąc pod uwagę to, co działo się za oknem. W tej chwili czuła wręcz fizyczne napięcie, które wypełniło przestrzeń między fotelami. Patrzyła w jego twarz już od dłuższej chwili, zaczynała tracić rachubę czasu. Jej oczy tak intensywnie wpatrywały się w kościste rysy, iż wzrok począł stawać się coraz bardziej mętny. Głowa bolała ją jakby obejmowała ją żelazna obręcz. Cały pokój począł wirować, a świece kołysać się, tak że wydawały się w tym rozpędzie tylko długimi językami liżącymi ciemność.
W jej myślach zapanowała całkowita pustka. Zdawało się jakby wszelkie odruchy obronne zostały wyssane z jej mózgu. Została zniewolona. Patrząc na wprost, widziała biała rozmytą twarz, w której oczy stały się tylko czarnymi wąskimi kreskami, a usta wygięły w upiornym wyrazie smutku. Była to falująca i rozmazana karykatura człowieka.
Ciężko było jej odwrócić szyję czy choćby zamrugać powiekami. Walczyła ze sobą przez, jak jej się zdawało, nieprawdopodobnie długi czas.
Zerwała okowy obręczy, zarzuciła głowę w jedną stronę, potem gwałtownie w drugą. Zaczerpnęła głęboko powietrza, jakby ktoś cudem ją uratował i wyłowił z rwącej rzeki, która wdzierała się do gardła.
Wtedy właśnie krzyknęła.
- Nie, nie pójdę z tobą!
Raptem nawałnica za oknem ustała, drzewa przestały wymachiwać umęczonymi konarami, a deszcz zakończył swe natrętne łomotanie. Była sama w pokoju. Ustanie huku na dworze i puste miejsce w fotelu naprzeciwko stworzyły nagle niezwykłą ciszę. Była ona tak wszechogarniająca, że Amy odczuła ogromną ulgę. Jej myśli w końcu wróciły do niej, znalazły się na swoim miejscu, czyli w jej głowie. Zapanował spokój, tak upragniony od samego poranka.
Rozejrzała się. Pokój wyglądał zwyczajnie, nic się nie zmieniło. Jedynie obrazy wydały się jej bledsze niż przedtem, jakby wymazano z nich światłocienie, a pozostawiono tylko kolory. „Pora zasiąść znów do pisania” – pomyślała. Przeniosła się na krzesło, przed sobą miała nową czystą kartkę rozłożoną na małym drewnianym stoliczku.
Pochyliła się z odrętwieniem. Wyjęła lśniące pióro z miękkiego futerału, w którym przedtem je wygodnie ułożyła. Wzięła nową stalówkę i zamoczyła ją w atramencie. Wsunęła pióro miedzy kciuk a palec wskazujący, skierowała je na papier.
Poczuła jak obco ciąży jej ono w ręce, jakby trzymała w dłoni kulę pistoletu. Obejmowała palcami zimny, nieprzyjazny metal. Rozgniewała się. Przyłożyła stalówkę do kartki, zaczynając opowiadania, nad którym myślała przez ostatni tydzień. Sunęła końcówkę po białej powierzchni, coraz bardziej się irytując. Myśli wyskakiwały z jej głowy raz po raz. Lecz zanim znalazły się na papierze, przechodziły nagie i zawstydzone całą ogromną odległość między nią a kartką. Poczęła czynić zawijasy i ogonki, cudzysłowie i dwukropki. Stalówka drapała po papierze, tworząc nieprzyjemny chrzęst. Światło z zewnątrz świeciło Amy w oczy i obwieszczało nadejście poranka.