Najnowsze wpisy, strona 17


O zgrozo Księżyca
14 czerwca 2019, 16:47

O zgrozo Księżyca. Czy tak już będzie zawsze? Czy on już nigdy po mnie nie wróci? Jeszcze w Marcu, o pewnej dziwnej nasiąkniętej błogością północy, zrywaliśmy bławatki. Oczy miał granatowe jak oczy dzikiego odyńca, albo nie… jak oczy dzikiej króliczycy, albo nie… sama nie wiem, nie pamiętam.

Spotkaliśmy się na łąkach, w Maju, albo to był Wrzesień…?Z rynien stodół ciekło, był to deszczowy sezon. On nadszedł z pól, tak jak stał. Pani Morris właśnie doiła krowę. Po stodole roznosił się zapach mleka, ostry i łagodny zarazem, jak mleko… On nadszedł z pól, w chałacie, kapeluszu i rękami w kieszeniach.

- Daj mu wejść, pewnie jest skonany robotą w polu.

- Ale my go nie znamy.

- Nie gadaj tyle, tylko pomóż człowiekowi. On jest mokry.

I faktycznie, kapało mu z nosa. Kapało z niego całego. Miał deszcz na rzęsach, niczym zamarznięte łzy. Podając mu kubek mleka, poczułam jego zapach, zapach łąki. Stał niepewnie na nogach, jakby chciał nam uciec.

- A może pokażesz Panu kowadło wujka na górze?

Tak, to był dobry pomysł. Kowadło wujka Wilhelma było czymś, co należy pokazać, co uzdrawia atmosferę. Pociągnęłam go więc za rękaw na piętro. (Czemu poczułam się jak obrazoburca?). Wchodziliśmy razem po skrzypiących, drewnianych schodach, przeżartych przez korniki. On bystro i płochliwie rzucał oczkami po mrocznym węgorzu schodów. A ja rozmyślałam. Wejdziemy i co? Żeby tak ta serpentyna nie miała końca. Zakręt, za nim następny, i znowu, znowu.

Sam (o dziwo) przekręcił klucz. Nie dał sobie w kaszę dmuchać, tylko otarł swój rękaw o moją rękę. A na tle jasnego prostokąta okna nic, zupełnie nic. Pokój pusty jak wymiecione sadło wieloryba. Tylko w środku kowadło wuja Wilhelma. Co było począć, siadamy naprzeciwko siebie i pykamy fajkę naszych przemyśleń.

Przez okno zefirek świeżego powietrza. Rozmówca też go jakby poczuł. Wlepił we mnie szkliste jak u Utopca oczy, brakowało mu tylko gumiaków. Nagle ruch, wyciąga śnieżną dłoń w moim nieśmiałym kierunku. I już pociągnął mnie do góry, do siebie. Stanęliśmy twarzą w twarz. A wtedy ten pisk. W jednej chwili jego wargi były poziomą kreską, a już za chwilę ułożyły się w małe kółeczko. Z ciemności kółeczka wydobywał się dźwięk, przenikliwy dźwięk. Usta Człowieka wibrowały niesamowitym gwizdem, świergoczącym grymasem jego trzewi, jego tajemnicy. Dźwięk długi i kusy jak wygłodzony, ale sprężysty przecinek, rozchodził się po pięciokroć, po siedmiokroć, po… Kosmaty wróg ciszy wydobywał się na światło dnia i kłaniał się wszystkiemu dookoła, całej przyrodzie wioskowej i pozawioskowej. A ona, zwykle nieposłuszna, musiała się skłonić w odpowiedzi. Doliny chciały się zasłonić, ale bez szans. Jednak dworska grzeczność nakazywała, wymagała. Nie mogłaby ich teraz powstrzymać nawet dawna władza wójtów i starostów, którzy kiedyś uganiali się za krnąbrnymi Goralami.

I nagle przepaść. Wciągnięci w granatową studnię, która utworzyła się pośrodku pokoju. Chodź, pokażę ci bajeczkę, bajka będzie długa. Babka z dołu wołała natarczywym głosem. Może i by nawet zadarła spódnice i weszła na górę, ale po co? PO co? Co ma być, to będzie.

A my nic. U źródeł wodopoju, gdzieś w Nowej Funlandii, podał mi kieliszek dłoni z kryształowo-czystą wodą. „Czy to jakiś żart?” – spytałam. Jednak piłam chciwie. „Nasze obyczaje nie są waszymi obyczajami”, mówili Amerykanie. Zwłaszcza ci rodowici. Miastowi zawsze gotowi na bankiet, na raut, mający swoich własnych wójtów, zapraszali nas jak świecące polskim słońcem maskotki, łechcące misie, które przypomną stare drewniane domy cichutko prezentujące kraciaste ganki w upalne dni.

Niech żyje Ameryka! On rzucił się w wir przyjęć, nieraz dał się zobaczyć oczom kręcący namiętnie i szaleńczo (jak korkociąg?) z butelką czerwonego wina w ręce. To był taki styl. Byle coś nowego, dalej od Aśki, czyli ode mnie. Biblioteki i teatry, oni oprowadzali cierpliwie, poważni panowie w surdutach, starający się zatrzymać przebieg jego życia na każdym kanciastowatym chodniku. Raz go nawet upili jak świnię, kiedy miał na sobie piżamę w czerwone plamko-plamy. Łeeeeeeee. Józek, nie zostawiaj mnie! I wtedy usiadł ze mną.

O świcie
14 czerwca 2019, 16:46

Chora, zmęczona i rzygająca światem. Chora na zbyt jasne światło, które przywitało ją rano na trawniku, gdy poszła wyprowadzić kota. Kot pobiegł, a jakże, nie symulując rozradowania., zniknął w złotym lesie zbóż tuż za drogą. Ona jednak miała dość. W gardle panowała susza podkuwana jakimś małym, ale upierdliwym kaktusem, który zagnieździł się prawie na samym dnie, tam, gdzie krtań. Należało się czymś zająć, ale czym? Była chwilowo (choć wiedziała od samego początku, że to nie będzie chwila) bez pracy. Póki co, utrzymywała ją siostra z mężem. Starała się jednak nie myśleć o tym za dużo. Wiedziała, że musi w końcu przeczytać tę książkę, którą zaczęła jakiś miesiąc temu. Jednak oczy, zmuszane od dłuższego czasu do bezcelowego wlepiania się w komputer, zaczynały się buntować. Zbyt dużo jadła. Czuła, jakby gałki oczne oblepiał jej cukier, jakby słodka maź usztywniała kręgosłup i nie pozwalała nic robić. Ogarnęła wzrokiem dom. Był zwyczajny: czerwony dach taki jak wiele innych czerwonych dachów w tej wsi, prostokącik białych cegieł na zielonym prostokąciku trawnika. Oni mieli cel, mieli córkę, którą wychowywali, mieli psa, mieli karty kredytowe, mieli też przywilej usłyszenia od czasu do czasu drgań powietrza prowokowanych przez struny głosowe sąsiadów. Ja nie mam nic, pomyślała. Najgorsze, że nie była pewna tego, że nie ma nic. Nikt nie potrafił tego raz na zawsze potwierdzić. Trzeba się czymś zająć…Może uszyć sztuczne futerko dla kota? Nieraz razem nad tym debatowali. Siadali zwykle o zmierzchu w salonie, on skulony na jej kolanie jak czarny kłębek, wokół zapach begonii, przycupniętych za telewizorem czerwonych gwiazdek. Od tarasu wpadało chłodne nocne powietrze. Szeptała mu do ucha o danych czasach, o czasach magii, gdy jadła pomidory pachnące słońcem, gdy wierzyła, że za rogiem domu czai się smukły kawaler, który kiedyś się jej oświadczy. Dzisiejszy poranek kładł się oczywistą, kamienną kreską na przeszłości, znalazła się oto na tym białym plastykowym krześle, w dali góry, z przodu dom, miła pani w średnim wieku, która już wie, o co w życiu chodzi, która już nie ma powodów do kruszenia kopii.

„Monika, chodź już na śniadanie!” - zawołała Renata z okna.

„Tak, Renia, już się zbieram”, - odepchnęła się łokciami od poręczy krzesełka, startując niczym zbutwiały żaglowiec do swego portu przeznaczenia. Zmięła w ręku starą gazetę, która wydała ciche westchnienie, przygotowując się na zmianę miejsca pobytu.

Nagroda Nike
14 czerwca 2019, 16:45

Weź Nike,

Bo znikniesz.

Nie wnikam

Czy Nike

To pikuś.

Weź Nike,

Bo bez Nike

Przyłożą Ci piką

I chwycą za grdykę

Niedzielne popołudnie
14 czerwca 2019, 16:45

Wieś zjadła obfity obiad

I pochrapuje,

Udając, że śpi.

Jedno oko ma jednak otwarte,

Mając nadzieję,

Ze jeśli coś się wydarzy

Nie umknie uwadze oka.

 

Jednak powietrze się złoci,

Powietrze robi się nieznośnie przeźroczyste

I nieznośnie ukazuje każde źdźbło trawy

SAMOTNE

POSŁUSZNE TYLKO WIATROWI

NIE NAM.

 

Wieś przeczeka jakoś tę porę,

Za kilka godzin słońce już da nam spokój,

Zniknie i zabierze szczegół

A pozostawi ogół.

A jak Bóg pozwoli, w następną niedzielę będzie odpust.

Liberty Direct
14 czerwca 2019, 16:44

Siedział przy włączonej lampie. Wielkie cienie groźnie łypały na niego ze ścian i sufitu. Jeśli się ma dziwaczne meble, tak to wygląda. Edmund prawie już zamarzał. Los sprawił, że był teraz tu, w ciemnościach, w tym domu, który ciężko było ogrzać.

Usiadł na kanapie. Podciągnął kolana pod brodę i wpatrywał się w radioodbiornik. Puścił przed jakąś godziną płytę z Vivaldim. Teraz płynne dźwięki skrzypiec wypełniały pokój. Akurat tak, że nie było słyszeć głosów z pokoju gościnnego. Edmund wtulił się w swój zbyt duży sweter.

W pokoju było duszno, ale nie chciał otworzyć drzwi. Miał wyrzuty sumienia, nie powinien się zamykać. Goście przyszli również do niego, nie tylko do rodziców. Nie, żeby zamykał się na klucz. Nie, żeby trochę z nimi wcześniej nie posiedział. Ale już nadszedł czas aby się wycofać, nie miał już nic do zaoferowania, żadnego nędznego kęsa.

Na koniec rzucił coś tam jeszcze ciotce na temat swoich planów pracy w księgarni(obydwoje wiedzieli, że nigdy do tego nie dojdzie, nazwy przedsięwzięć posiadające więcej niż 2 sylaby nie łączyły się w naturze z Edmundem), pochwalił nowe auto wujka, po czym odczuł burość swego burego swetra do tego stopnia, że czmychnął przez przedpokój. Zostawi ich samych, będą szczęśliwi. Uda się do pokoju, gdzie będzie ich błogosławił w myślach, choć tak naprawdę nic nie poczuł.

Wiedział, że w tym momencie dyskutują również o nim. O całym jego 40-letnim jestestwie (kawaler, 1200 netto, małomówny, niezapisana karta, chyba bez planów). Martwią się o niego, to oczywiście chwalebne. Zastanawiają się, czy on jest zdatny do miłości, czy on w ogóle może coś z siebie dać drugiej osobie? Dał się wiecznie robić w balona, wierzył oszustom do ostatniej chwili, tak jakby to był jakiś film. Świat tak nie funkcjonuje, Edmundzie. Poza tym ten garb, czy naprawdę nie możecie zebrać pieniędzy na jakąś operację?

Udał się jeszcze chyłkiem do kuchni. Przechylił konserwę i połknął w całości zimną , metaliczną szprotkę. Nie zapalał światła. Takie rzeczy lepiej robić po ciemku. W swoim pokoju (nadał mu już nawet nazwę własną: ”Pokój”) odsłonił roletę i wyjrzał w gęsty atrament nocy, na którym pojawiło się już kilka punkcików. Tak, noc, czasami była tak absolutna jak dziś, kiedy Księżyc prawie w ogóle nie chciał pożyczyć światu kilku swoich promieni, gdy los (termin ukuty przez innych)był skąpy nie tylko dla Edmunda.

Włączył odbiornik. Pokój przestał być tylko sobą, zaczął zawierać muzykę. Teraz w radiu grano Chopina. Muzyk krzesał na fortepianie migoczące nutki. Przelewały się niczym roztopione diamenty, tylko Chopin tak potrafił. Zaczęły psocić i drażnić się ze sobą jak koraliki na różańcu pośpiesznie przesuwanym przez starą dewotkę. Zamieniały się w tańczące iskry, które namawiały aby zamknął oczy i pozwolił im migotać pod swoimi powiekami. Wiec pozwalał, a tam już były one jedyne, jedynie realne, zawierające w sobie świat a zarazem go wykluczające. Ósemki, ćwierćnuty i klucze wiolinowe tańczyły swymi cieniami na ścianie. Śmiały się figlarnie, udając niedzisiejszą tapetę, zachęcając, by je złapał.

Otworzył okno. Chłodne powietrze, pachnące nocą i czymś jeszcze, wdarło się do pokoju. Edmund poczuł dreszczyk, który torował sobie drogę przez szczeliny jego ciała, ogarniając to, co było do tej pory nieogarnięte.. Ciemność weszła przez okno i rozlała się w małym pomieszczeniu, usadowiła wygodnie w fotelu i objęła uschniętą paproć. Już nie musiał zaświecać lampki. Klawisze fortepianu stukały natarczywie. Jeszcze raz ukzywały to miejsce, do którego czasem miało się klucz, miejsce poza rzeczywistością, ale jednak zmuszające do powrotu do niej, nakazujące zaprzeć się samego siebie…

Nagle uświadomił sobie, ze Ona czekała na niego gdzieś tam, na skraju lasu, a może w głębi. Jedyna w swoim rodzaju i swej urodzie, piękniejsza od wszystkich kobiet tego świata. Na pewno jest taka , jaka była zawsze w jego myślach. Podejrzewał od dawna, ze istnieje, dochodził do tego wniosku przez całe życie. Dziś jednak przesypało się ostatnie ziarno w klepsydrze jego wyrzeczeń, wskazówka cierpienia przesunęła się ostatni raz z niemal niedosłyszalnych stuknięciem. Będzie stała na polania, naga, otoczona peleryną swych złotych włosów. Jej głos zlewał się z szumem traw, tak, by tylko on mógł go słyszeć. By nikt za nim nie poszedł. Widział, jak zgina wskazujący palce i przyzywa go spoza kniei, ciemnego listowia, spoza dzikiego ostępu na skraju miasta.

 

I oto szedł już ulicą, w samych skarpetach ( nie było czasu szukać w ciemnościach kapci). Osiedle było puste i ciche, tylko zza okien dały się zobaczyć błyszczące prostokąty telewizorów. O tej porze ruch uliczny stopił się do zera. Przechodził pod latarniami, co rusz zanurzając się w plamach światła i z nich wynurzając. Nie mogło go nic zatrzymać.

W dali dostrzegł las. Teraz prezentował się niczym niewzruszona ściana, smolista i nieruchoma fala tsunami.

W miarę jak podchodził bliżej, wierzchołki drzew coraz wyraźniej wyłaniały się na tle nieba poruszane delikatnym wiatrem jak kostropate miotełki, wydające z siebie tęskne tchnienie, tchnienie tęsknoty za Edmundem.

 

Wkraczając w krzaki rosnące przy brzegu, nucił w myślach nokturn, którego słuchał jako ostatniego w radiu. Tutaj dźwięki zdawały się być na swoim miejscu bardziej niż gdy były uwięzione w maszynie.

Parę godzin temu padał deszcz. Dróżka, na którą wszedł, była śliska i błotnista. Buty zapadały mu się w wilgotnej mazi, a zimny wiatr raz po raz jego wdzierał się pod jego sweter, całując Edmunda na dalszą drogę. Raz jak jakiś czas niecierpliwe drzewo strząsało z siebie grupkę kropel. Ale on jakby tego nie widział, nie czuł. Brodził do przodu. Na ostatnim odcinku trawa sięgała mu do kolan, oblepiając spodnie, jakby chciała go powstrzymać. Ale nie, puściła go mino wszystko.

Miedzy drzewami widział już polankę. Tak, przez pnie przebijało światło, nie mylił się. W swoim pokoju on go nie widział, ale mimo to znalazła sposób, aby go przywołać. Stała pośrodku, tak jak obiecywała mu od dawna, w ciągu dni wypełnionych nieznośnie oślepiającym słońcem, a także w noce, kiedy starał się zapomnieć o dniach.. Mon amour, embrasse-moi…

 

 

Matka z ojcem przyjechali pierwszym wozem policyjnym, za nimi reszta rodziny,. Był mglisty i mokry poranek. Samochody podskakiwały na kocich łbach. Cały las huczał. Nad szczytami drzew wirowały stada krzykliwych wron, które z kolei płoszone były przez syreny wozów przybyłych z pobliskiej komendy .

Kiedy rano do nich zadzwoniono, matka przez jakiś czas wpatrywała się w słuchawkę, nie reagując na namolne HALO, po czym odłożyła ją na widełki .Dopiero ojciec odważył się (po usadzeniu ciągle milczącej matki na kanapie) zadzwonić na posterunek.

Przyjechano po nich o szarej i mżącej godzinie siódmej.

Teraz stali na brzegu lasu, a ktoś obok nonstop powtarzał: wszystko będzie dobrze, niech Państwo się czegoś napiją.

Ale matka chciała od razu wejść dalej. Denerwowało ją, jak te wszystkie pomarańczowe sznurki i kordony policjantów oddzielały ją od syna. W końcu dano im wolną drogę.

Kiedy na chwiejnych nogach weszli na niewielką polanę, ujrzeli kolejną grupkę mundurowych skupioną w jednym miejscu, dokładnie przy starym wiatrołomie, na przestrzeni lat podziobanym przez deszcz i wydmuchanym przez wiatr

Policjanci niechętnie się rozsunęli. Dlaczego przywieziono tu rodzinę? Czy nie znają procedur? Oni tu nie powinni być, nie powinni widzieć. …

Rodzice spojrzeli na ziemię. Na mokrej ściółce rudych jesiennych liści leżało ciało. Jednak bury sweter był prawie nie do rozpoznania. Zostały tylko strzępy zmieszane z krwią. Krew była wszędzie. Jednak nie było jej na tyle, by zasłoniła to wszystko, tę gmatwaninę zmasakrowanych rąk i nóg, brak twarzy…

Policjanci stali jak ogłuszeni. Kto ma teraz przemówić, pomyślał komendant. Chyba ja…

- Przypuszczamy, że to jakieś dzikie zwierzę. Państwa syn musiał pójść na spacer. A może był lunatykiem……..

- Może – powiedziała matka, i osunęła się bezwładnie na zbroczoną krwią trawę.

 

Odwieziono ich później do domu. Patrzyli przez szyby samochodu jak świat spowija coraz głębsza kurtyna deszczu. Reszty samochodów prawie nie było widać.