Podróż pociągiem o tej porze nigdy wcześniej nie przyszłaby jej do głowy. Coś tam do tej pory wiedziała o świecie. Wiedziała, że nocami bywa czarny, granatowawy, ponurawy. Ale o takich porach jak ta Eliza kryla się w syntetyczności biur, w drewnianej powierzchni schludnych biurek. Szef tego dnia miał na sobie wykrochmalona koszule. Pozwolił jej pojechać, choć ze znaczącym chrząknięciem. Była potrzebna teraz tam, u nich na Strzelistej, na ich korytarzach. Poza tym ON jej potrzebował. On, którego niedawno pieściła, siedząc okrakiem na parapecie połyskującego od białości gabinetu. Mieli swój mały, prywatny język, mieli swoje metody na…. Sojusz intelektów i sojusz narządów płciowych. Nie powinna wyjeżdżać w takim pospiechu. Przecież to na pewno nic takiego. Tak się nie da, rzucasz wszystko i gnasz do tego fajtłapy. Poza tym firma stanie się bez niej bezkształtnym tworem, monstrualnym kulawym pająkiem zataczającym się po wypastowanych korytarzach. Zajmowali się PR. Pewnego dnia Romek uznał, że zrobią sobie swoje niewielkie prywatne PR… Nieważne, myślała, zakleszczając go między nogami, tak by jej nie uciekł. Moje Zycie TAM już jest przeżytkiem, teraz jestem TU, musze nauczyć się oddychać powietrzem korporacji. By to zrobić trzeba najpierw przepuścić przez wnętrzności Romka, aby jednostka najistotniejsza weszła w jej krwioobieg.
W pospiechu zbierała najważniejsze papiery, wydruki faksów, stemple, dziurkacze i inne maszynki do krojenia świata widzialnego. Torebka stawała się pękata. Ale tak, musi zabrać ze sobą wiele tego miejsca, aby niewiele z tamtego zdążyło ja zatrzymać po drugiej stronie. Nawet na korytarzu starał się ja nagabywać na drogę powrotna do biura, trącał ja kolanem, niecierpliwie szeptał do ucha. Jeden niezbyt namiętny pocałunek i już jest poza zasięgiem jednego ciała. Zaraz jednak oblegną ja inne. Tak, wstają jak Zombie zza komputerów, drukarek, rozprostowują oblepione drukiem i opieczętowane korpusy i uśmiechają się zębami szczękającymi jak klawisze klawiatury. Eliza, gdzie cię niesie? Czy zapomniałaś o jutrzejszym dniu? Kiedy wrócisz? Dopiero w piątek?
I już na dworze, biegła na pociąg, który według planu odjeżdżał za 20 min. I ŁUP do wagonu, torebka i skoroszyty zaszeleściły nad głowami ospałych współpasażerów. Wlepiła nos w okno, nie chciała patrzeć na innych. Było jej głupio, że weszła z takim łomotem i w pośpiechu.
Za oknem mrok, nieprzesycony, odpychający, lecz zarazem zginający zachęcająco wskazujący palec, na których przykucnęła wielkooka sowa, szczwany lis i przerażony zając. Cholera, czemu on to robi, czemu ja muszę wracać właśnie teraz? Jestem obolała od wyrzeczeń, od bronienia swego zdania i jego zdania przed innymi. Na Strzelistej już czułam skapujący mi na brodę sok z krwisto-czerwonych winogron., nad głową śpiewały rozpustne cherubiny, niezbyt przekonujące, lecz piękne…
Czy będzie musiała paść w jego ramiona? Czy on COŚ powie? Czy będzie ją POCIESZAŁ??? Odwykła od tych szorstkich swetrów i dwóch filiżanek herbaty dzielonych nad lichym, trzeszczącym stołem o beznadziejnie żałosnej 3 nad ranem. W głowie zapanowała pustka. Czy kiedy wysiądę noc wyciągnie swe dłonie wyglądające jak stado bzyczących much? Wyciągnie swe dłonie i pociągnie ją gwałtownie na peron? Uderzy swym chloroformem i weźmie za zakładnika, żądając okupu nie do spełnienia?
Cholera, jadę, jadę, ja a a a d d d d ę ę ę ę. Jej myśli podskakiwały na garbatych torach. Zapadła w sen, głęboki, bezmajakowy. Poczuła szturchnięcie w bok – pani zdaje się tu wysiada? Jakiś zgarbiony okularnik wlepiał w nią szklane oczy i domagał się jakiejś reakcji. Tak, to moja miejscowość.
Prawie w ostatniej chwili wyskoczyła z wagonu. Nie spodziewała się, że tak to będzie wyglądało. Wyrzyganie jej na czarne jak sadza peronisko. No już, nie pchaj mnie, powiedziała, sama nie wiedząc do kogo.
Stukot szpilek po drewnianym mostku, a potem w dóóóóóóóóół smolistym Styksem schodów prosto na przystanek autobusowy. Wokół nie było nikogo, może to lepiej. Może lepiej jest być nie okrążoną w takiej sytuacji. Jakieś neony kebabów i innych świństw. Mrugały, że nie jest sama. Ale gówno wiedzą. Pierwszy raz w życiu pomyślała, że jest cos tak świrowato nieprawdopodobnego jak czarne powietrze. Ale choroba! Że będzie jej ono zasłaniać widoczność ….nigdy!!! Czekała na przystanku pół godziny. Nawet już nie patrzyła na zegar. To karygo….Jest, 517.. Było tak zimno, że… Usiadła gdzieś z boku pośród zaspanych ludzi wciśniętych w płaszcze i szaliki.
Droga wiła się jak śliski wąż. Bum cyk cyk, jedziemy na cyrk. Czy to musi MNIE spotykać? ZAWSZE kiedy układam sobie życie? Jakaś siwa staruszka spytała o godzinę miłym głosem. Ciemno dziś, prawda? Dobrze, że przynajmniej autobusy jeżdżą jak trzeba. Tak, to dobrze, pomyślała odruchowo Eliza. Znów podskakiwali na wybojach, zdawało się, że wyboje w tej części kraju są nieuniknione. Eeeeeeeliza, zzzzza….Czy ktoś jeszcze tak jak on będzie umiał rozsmakować jej imię na języku? Zupełnie jakby pił gęste czerwone wino. Pewnie nie, ale to nieważne, jest tyle innych rzeczy, tyle spraw.
Wiedziała, że dojadą, dziwne by było gdyby nie dojechali. Ale tak szybko??? Przepuściła staruszkę przed siebie. Frrrrr, staruszka przysiadła na chodniku jak zadowolony wróbelek. Chciała rozweselić, umilić życie, a tu nic…Ta młoda kobieta wygląda na skoncentrowaną, ma chyba jasno upatrzony cel, nie, to nie dla mnie.
Cięła niczym piła chłodne płaty nocnego powietrza, które rozwierały się przed nią jak przysłane znad strony cmentarza ćmy. Miasto chyba się nie zmieniło. Dachy znikały w mroku, tym bardziej jednak dało się zobaczyć ich kształt. Teraz już nie godziły się na kompromisy wobec przechodniów. Zzzzzzzzimno. Przecież to proste przejść przez Rynek, zrobi to szybko. Hyc, parę kroków prawą nogą, potem parę kroków lewą nogą. Jest jak śmigła igła, która niczego się nie boi. Zmierzch gnie się razem z nią, nie ona ze zmierzchem. I znów poczuła ciepło na sercu. Przecież wiadomo, że za tymi blokami jest droga. Ale ona, Eliza, już nie jest tą samą osobą. Czy wolno tak się zmieniać? Tak ciągle zrzucać cętki i wsuwać je na nowo? Przymilać się dawno opuszczonemu placowi?
Nie, nieważne, nieważne. Zagłuszyć własne myśli to najważniejsze.
Dróżka jak zwykle jak blada wstążka, jak kurs do Księżyca nakreślony przez niedyskretnego skrzata. Hehe, śmiejmy się, to hulanka, to swawola….
Myślałaś, że to My cię potrzebujemy? My? My jesteśmy jak wiatr ,który zawsze wieje w jedną stronę. Który niesie ze sobą zapachy traw. o których ci się nie śniło.
Nieprawda, ja jestem tu niezbędna. Nikt tu sobie beze mnie nie poradzi. Jestem księżnichą Elichą.
Widać w dali ganek, mały oświetlony prostokącik. Skręt, prosta, skręt….I stała naprzeciwko własnego domu. Jednak w domu, który porzuciła jakieś pół roku temu. Jak to po co? By odnaleźć szczęście. I znalazła je, miało inną teksturę, inny ton głosu, inny stan skupienia. Ale niezaprzeczalnie i niepodważalnie było szczęściem. Szczęściem, o którym sama decydowała, na które miała wpływ. On by zarechotał i podrapał się pod pachą na takie słowa. Ale jego, ani W OGÓLE NIKOGO nie było. Przedsionek był jasny ale pusty, pokój jeden i drugi ciemne ,ale puste. Weszła do kuchni. Na piecu nerwowo bzyczał włączony czajnik. On tak zostawiał rzeczy, nawet kiedy wyjeżdżał. Na wypadek gdyby ktoś przyjechał. Dlatego nie zamykał też drzwi. Nie mogła powiedzieć rodzicom, to by wystawiło ich związek na kpinę. Kpina, co to jest kpina kiedy owijasz się czyimiś rękami jak chustą, kiedy tańczysz z kimś na dawno nie koszonym trawniku.
Pokręci się wokół własnej osi w tym domu, w tym ognisku domowym, jakby powiedziała jej matka. Zrobi mały rekonesans, ale najpierw obejrzy album. Czy to możliwe, że on kogoś poznał ?Że kimś się DELEKTUJE? Wolno mu, są wolni…Zmierzała niepewnym krokiem w stronę sekretarzyka w rogu salonu, gdy….
Chrzęst nóg na wycieraczce. Podskoczyła jak porażona prądem. Czy to ze strachu czy z nagłego przypływu energii? Grunt, że natrafiła pod nogami na grunt. Teraz trzeba rozbujać ramiona, wystarczająco by radość z ich spotkania była tym większa. Edmundzie, tak, tak właśnie powie, jestem, wróciłam. Przecież nie wróciła, co ona wygaduje. Ale już nie było odwrotu. Przeszła po skrzypiącym czerwonym dywanie, energicznie pociągnęła za klamkę .Otworzyła mu, choć wiedziała, że drzwi nie są zamknięte. Otworzyła je na chłodną, przejmującą dreszczem noc.
Stał na progu. Wlepiał w nią oszalałe spojrzenie. Zdawał się jej nie rozpoznawać, ale wiedziała, że to nieprawda. To po prostu jedna z tych nocy. Jedna z tych czarnych pór. On zna cykle tego świata, ona jeszcze instynktownie się im opiera.
W zębach trzymał zwisające zwłoki czegoś ogromnego i smukłego zarazem. Czegoś, co wyginało się w łuk, wystając z obu stron jego warg. Eliza zobaczyła co to dopiero kiedy zapaliła małe światełko nad gankiem. To była sarna. Futro oblepione krwią, która strugami spływała po brodzie. Wypływała mu z kącików ust niczym źle nałożony makijaż.. Nie pamiętała już, jakie potrafiły być jego ubrania. Stał na schodach w burej zmechaconej wiatrówce, przesiąkniętej posoką i błotem. Zdążyła tylko szybko omieść wzrokiem jego sylwetkę, na więcej była zbyt odrętwiała. Juz zapomniała to uczucie, zapomniała ten patyk, który staje w gardle za każdym razem, kiedy chce się wydać dźwięk, zupełnie jak podczas paraliżu sennego. Choć przecież żyła z tym kiedyś i było….dobrze, znośnie, stwierdziła ze zdumieniem.
Spodni chyba nie było. Może i były, ale zlewały się w jedno z kosmatością nóg i tym czarnym brudem. Wolała nie patrzeć w dół.
Wiedziała, że trzymanie go w drzwiach nie ma sensu. Otworzyła pomału drzwi na oścież i skinela reka,raz niepewnie, drugi raz już wyraźniej, mężniej. Czula się jak we snie. Tak, to przydarzalo się zawsze jej. Ale czy kto inny by to zniosl?