Przyszedł tu właściwie po to, żeby uciec. Tak, żeby uciec przed zmierzchem tego świata…No hola hola, jak to brzmiało. Jak jakieś wycyzelowane dumania niedoszłego pisarza.
No właśnie, niedoszłego. Czy on kiedykolwiek gdzieś dojdzie czy zawsze będzie niedoszły?
Właściwie nie powinien przychodzić w takie miejsce. Właściwym dla niego miejscem byłaby jakaś miła kawiarnia, z komfortowym szelestem rozmów w tle.
Ale on chciał się wyciągnąć. Chciał rozprostować mentalne kości. Tak, by każdy zauważył jego wychudzoną, ale wysoką sylwetkę. Aby zobaczono, że to on, Jan, i przyszedł sam.
Musi zaistnieć jako jednostka. Aspołeczna. Hihi.
Stał pośrodku galernianej sali, otoczony surrealistycznymi mistrzami. On, Jan. Czemu nigdy nie przyszedł na wystawę? Przecież te kropki i kreski zawsze go przyzywały, tańczyły na krawędzi jego świadomości, majaczyły w tej minucie tuż przed przebudzeniem.
Chwilaaaa. No tak, był z Marią. Był z Marią i przez chwilę uwierzył, że zniknęła pusta przestrzeń wokół niego. Że on zawsze może wyjść na ganek swego domu i spojrzeć (tak po prostu) na to, co na zewnątrz (góry, trochę łąk). Maria malowała zawsze usta karminową szminką. Usta miała jak koń, ale to nikomu nie przeszkadzało. Siedziała, trochę zgarbiona, pulchna, i ubrana w tą swoją kwiecistą sukienkę, która miała te śmieszne falbany (skrzydełka?) przy ramiączkach. Ona była PRAWDZIWA.
Dużo mówiła. Jan słuchał. Chodzili za ręce. Lubił dotyk jej skóry, kiedy z góry spływało upalne słonce .Ocierali się o siebie własnym potem, jak jakieś świeżo zakochane dzieciaki.
Rozgrzewała go.
Ale czy on nie był zawsze sam? Nie myśl o tym, Janek, daj spokój. Było mu zimno, nawet gdy jej było ciepło. Serce wydzielało chłód .Zabawne, prawie czuł to przez koszulę.
A teraz stał sam na środku sali. Czy to nie melodramatyczne? W samym środku sali. Chcę skończyć z tymi sformułowaniami. Dlatego odwiedzam tu zatarte formy, formy ledwo żywe, zakryte przez malarza przed wzrokiem ogółu.
Popatrzył na obraz przed nim, na starą, zbutwiałą ramę. Czy tu nie ma nikogo, kto by to jakoś, jak wiem,……..odnawiał??????? Ale nie, nie marudź. Tak, jestem na swoim miejscu, zdecydowanie. Tu jest tak cicho, mimo, ze ludzi wcale nie tak mało. W rogu płótna szkarłatna czerwień. Jaka śmieszna. Jakby napluł tu diabeł dla samego psikusa. Tamta Pani w rogu chyba tak nie myśli. Była przed tym obrazem, (malowidłem), uśmiechała się, ale wykrzywiała inny niż on kącik ust.
Dotknął drewnianego obramowania.. Niezbyt solidny dąb. Ale czy to ważne. Szorstkie w dotyku. Jakby korniki, zawsze pracowite, właśnie skończyły swoją dniówkę. Jakie to proste. Ktoś kiedyś chciał namalować coś, a teraz on, Jan, oglądał wytwór tamtych rąk, tamtych myśli w jakiejś nowoczesnej metropolii .A gdyby tak zamilknął?? Nie, to bez sensu. Znajomi by byli zbyt zdumieni. Wpatrzył się w fioletową plamkę na środku obrazu. Zniknąć, jakie to proste. Przecież tej kropki prawie w ogóle nie był widać, niemal wchłaniało ją tło. Wrzosowo jasna barwa rozmywała się na granatowym odcieniu niby-nieba, które było jak zmierzch wynaleziony przez maestra specjalnie na potrzeby tego małego skrawka rzeczywistości.
-Proszę Pana szanownego, zamykamy – kustosz stał obok niego niczym policjant. Był ubrany w niezwykle czysty garnitur. Garnitur był czarny, tak bardzo jednolity, że nie było widać, gdzie kończą się spodnie, a zaczyna marynarka. Był to starszy mężczyzna, który wyglądał trochę jak zabawkowy żołnierzyk.
- Oczywiście, już się zbieram.
- Zapraszamy w przyszłości – Blask wypolerowanych mokasynów odznaczył się przez chwilę w mdławych świetle sali.
Wyszedł na ulicę spowitą w szarej mgle i burej mżawce, która zimnymi kroplami osadzała się na karku. Wiedział, że musi się śpieszyć do mieszkania, które pozostawił na pastwę losu w ciemnym zaułku ulicy.