Schodzili wszyscy razem
stromym zboczem skąpanym w słońcu.
Zdrowa grupka
opalonych rąk i nóg.
Wszyscy z ochotą
przecinali trawę siłą pędu.
Widziała z przodu
jego raźno kołyszący się plecak
i myślała:
Pasujemy do siebie;
on też wie,jak cieszyć się życiem.
A ta ostatnia z pochodu
czuła się odcięta od reszty
dziwną błękitną mgiełką.(Jak to możliwe)
Wiedziała,że spokój gór
jest tylko pozorny.
Siły,które kiedyś je wydźwignęły
dalej pracują zniecierpliwione pod ziemią.
Poczuła nagłe pragnienie burzy,która
zmiecie samozadowolenie tamtych.
Nadszedł zmierzch.
Przystanęli na biwak.
Rozpalili ognisko i zasiedli do pieśni.
On grał melodię rezonującą wśród drzew,
wypełniającą powietrze zdrową (a jakże) energią.
Tamta spostrzegła,
że świat w tej chwili należał do nich obojga.
Każda śpiewana przez niego nuta
komenderowała powietrzem
w sposób ustalony z góry przez ich dusze (które w końcu wiedzą,co i jak).
Grupa wstała od ognia.
każdy otrzepał (niepostrzeżenie) ubranie.
Spojrzała w głąb lasu i
zadrżała.
Mętne szarości
nie dawały się przeniknąć
ich rześkim głosom.
Nagle spojrzała na niego:
Miał pryszcz na samym czubku nosa.