Liberty Direct
14 czerwca 2019, 16:44
Siedział przy włączonej lampie. Wielkie cienie groźnie łypały na niego ze ścian i sufitu. Jeśli się ma dziwaczne meble, tak to wygląda. Edmund prawie już zamarzał. Los sprawił, że był teraz tu, w ciemnościach, w tym domu, który ciężko było ogrzać.
Usiadł na kanapie. Podciągnął kolana pod brodę i wpatrywał się w radioodbiornik. Puścił przed jakąś godziną płytę z Vivaldim. Teraz płynne dźwięki skrzypiec wypełniały pokój. Akurat tak, że nie było słyszeć głosów z pokoju gościnnego. Edmund wtulił się w swój zbyt duży sweter.
W pokoju było duszno, ale nie chciał otworzyć drzwi. Miał wyrzuty sumienia, nie powinien się zamykać. Goście przyszli również do niego, nie tylko do rodziców. Nie, żeby zamykał się na klucz. Nie, żeby trochę z nimi wcześniej nie posiedział. Ale już nadszedł czas aby się wycofać, nie miał już nic do zaoferowania, żadnego nędznego kęsa.
Na koniec rzucił coś tam jeszcze ciotce na temat swoich planów pracy w księgarni(obydwoje wiedzieli, że nigdy do tego nie dojdzie, nazwy przedsięwzięć posiadające więcej niż 2 sylaby nie łączyły się w naturze z Edmundem), pochwalił nowe auto wujka, po czym odczuł burość swego burego swetra do tego stopnia, że czmychnął przez przedpokój. Zostawi ich samych, będą szczęśliwi. Uda się do pokoju, gdzie będzie ich błogosławił w myślach, choć tak naprawdę nic nie poczuł.
Wiedział, że w tym momencie dyskutują również o nim. O całym jego 40-letnim jestestwie (kawaler, 1200 netto, małomówny, niezapisana karta, chyba bez planów). Martwią się o niego, to oczywiście chwalebne. Zastanawiają się, czy on jest zdatny do miłości, czy on w ogóle może coś z siebie dać drugiej osobie? Dał się wiecznie robić w balona, wierzył oszustom do ostatniej chwili, tak jakby to był jakiś film. Świat tak nie funkcjonuje, Edmundzie. Poza tym ten garb, czy naprawdę nie możecie zebrać pieniędzy na jakąś operację?
Udał się jeszcze chyłkiem do kuchni. Przechylił konserwę i połknął w całości zimną , metaliczną szprotkę. Nie zapalał światła. Takie rzeczy lepiej robić po ciemku. W swoim pokoju (nadał mu już nawet nazwę własną: ”Pokój”) odsłonił roletę i wyjrzał w gęsty atrament nocy, na którym pojawiło się już kilka punkcików. Tak, noc, czasami była tak absolutna jak dziś, kiedy Księżyc prawie w ogóle nie chciał pożyczyć światu kilku swoich promieni, gdy los (termin ukuty przez innych)był skąpy nie tylko dla Edmunda.
Włączył odbiornik. Pokój przestał być tylko sobą, zaczął zawierać muzykę. Teraz w radiu grano Chopina. Muzyk krzesał na fortepianie migoczące nutki. Przelewały się niczym roztopione diamenty, tylko Chopin tak potrafił. Zaczęły psocić i drażnić się ze sobą jak koraliki na różańcu pośpiesznie przesuwanym przez starą dewotkę. Zamieniały się w tańczące iskry, które namawiały aby zamknął oczy i pozwolił im migotać pod swoimi powiekami. Wiec pozwalał, a tam już były one jedyne, jedynie realne, zawierające w sobie świat a zarazem go wykluczające. Ósemki, ćwierćnuty i klucze wiolinowe tańczyły swymi cieniami na ścianie. Śmiały się figlarnie, udając niedzisiejszą tapetę, zachęcając, by je złapał.
Otworzył okno. Chłodne powietrze, pachnące nocą i czymś jeszcze, wdarło się do pokoju. Edmund poczuł dreszczyk, który torował sobie drogę przez szczeliny jego ciała, ogarniając to, co było do tej pory nieogarnięte.. Ciemność weszła przez okno i rozlała się w małym pomieszczeniu, usadowiła wygodnie w fotelu i objęła uschniętą paproć. Już nie musiał zaświecać lampki. Klawisze fortepianu stukały natarczywie. Jeszcze raz ukzywały to miejsce, do którego czasem miało się klucz, miejsce poza rzeczywistością, ale jednak zmuszające do powrotu do niej, nakazujące zaprzeć się samego siebie…
Nagle uświadomił sobie, ze Ona czekała na niego gdzieś tam, na skraju lasu, a może w głębi. Jedyna w swoim rodzaju i swej urodzie, piękniejsza od wszystkich kobiet tego świata. Na pewno jest taka , jaka była zawsze w jego myślach. Podejrzewał od dawna, ze istnieje, dochodził do tego wniosku przez całe życie. Dziś jednak przesypało się ostatnie ziarno w klepsydrze jego wyrzeczeń, wskazówka cierpienia przesunęła się ostatni raz z niemal niedosłyszalnych stuknięciem. Będzie stała na polania, naga, otoczona peleryną swych złotych włosów. Jej głos zlewał się z szumem traw, tak, by tylko on mógł go słyszeć. By nikt za nim nie poszedł. Widział, jak zgina wskazujący palce i przyzywa go spoza kniei, ciemnego listowia, spoza dzikiego ostępu na skraju miasta.
I oto szedł już ulicą, w samych skarpetach ( nie było czasu szukać w ciemnościach kapci). Osiedle było puste i ciche, tylko zza okien dały się zobaczyć błyszczące prostokąty telewizorów. O tej porze ruch uliczny stopił się do zera. Przechodził pod latarniami, co rusz zanurzając się w plamach światła i z nich wynurzając. Nie mogło go nic zatrzymać.
W dali dostrzegł las. Teraz prezentował się niczym niewzruszona ściana, smolista i nieruchoma fala tsunami.
W miarę jak podchodził bliżej, wierzchołki drzew coraz wyraźniej wyłaniały się na tle nieba poruszane delikatnym wiatrem jak kostropate miotełki, wydające z siebie tęskne tchnienie, tchnienie tęsknoty za Edmundem.
Wkraczając w krzaki rosnące przy brzegu, nucił w myślach nokturn, którego słuchał jako ostatniego w radiu. Tutaj dźwięki zdawały się być na swoim miejscu bardziej niż gdy były uwięzione w maszynie.
Parę godzin temu padał deszcz. Dróżka, na którą wszedł, była śliska i błotnista. Buty zapadały mu się w wilgotnej mazi, a zimny wiatr raz po raz jego wdzierał się pod jego sweter, całując Edmunda na dalszą drogę. Raz jak jakiś czas niecierpliwe drzewo strząsało z siebie grupkę kropel. Ale on jakby tego nie widział, nie czuł. Brodził do przodu. Na ostatnim odcinku trawa sięgała mu do kolan, oblepiając spodnie, jakby chciała go powstrzymać. Ale nie, puściła go mino wszystko.
Miedzy drzewami widział już polankę. Tak, przez pnie przebijało światło, nie mylił się. W swoim pokoju on go nie widział, ale mimo to znalazła sposób, aby go przywołać. Stała pośrodku, tak jak obiecywała mu od dawna, w ciągu dni wypełnionych nieznośnie oślepiającym słońcem, a także w noce, kiedy starał się zapomnieć o dniach.. Mon amour, embrasse-moi…
Matka z ojcem przyjechali pierwszym wozem policyjnym, za nimi reszta rodziny,. Był mglisty i mokry poranek. Samochody podskakiwały na kocich łbach. Cały las huczał. Nad szczytami drzew wirowały stada krzykliwych wron, które z kolei płoszone były przez syreny wozów przybyłych z pobliskiej komendy .
Kiedy rano do nich zadzwoniono, matka przez jakiś czas wpatrywała się w słuchawkę, nie reagując na namolne HALO, po czym odłożyła ją na widełki .Dopiero ojciec odważył się (po usadzeniu ciągle milczącej matki na kanapie) zadzwonić na posterunek.
Przyjechano po nich o szarej i mżącej godzinie siódmej.
Teraz stali na brzegu lasu, a ktoś obok nonstop powtarzał: wszystko będzie dobrze, niech Państwo się czegoś napiją.
Ale matka chciała od razu wejść dalej. Denerwowało ją, jak te wszystkie pomarańczowe sznurki i kordony policjantów oddzielały ją od syna. W końcu dano im wolną drogę.
Kiedy na chwiejnych nogach weszli na niewielką polanę, ujrzeli kolejną grupkę mundurowych skupioną w jednym miejscu, dokładnie przy starym wiatrołomie, na przestrzeni lat podziobanym przez deszcz i wydmuchanym przez wiatr
Policjanci niechętnie się rozsunęli. Dlaczego przywieziono tu rodzinę? Czy nie znają procedur? Oni tu nie powinni być, nie powinni widzieć. …
Rodzice spojrzeli na ziemię. Na mokrej ściółce rudych jesiennych liści leżało ciało. Jednak bury sweter był prawie nie do rozpoznania. Zostały tylko strzępy zmieszane z krwią. Krew była wszędzie. Jednak nie było jej na tyle, by zasłoniła to wszystko, tę gmatwaninę zmasakrowanych rąk i nóg, brak twarzy…
Policjanci stali jak ogłuszeni. Kto ma teraz przemówić, pomyślał komendant. Chyba ja…
- Przypuszczamy, że to jakieś dzikie zwierzę. Państwa syn musiał pójść na spacer. A może był lunatykiem……..
- Może – powiedziała matka, i osunęła się bezwładnie na zbroczoną krwią trawę.
Odwieziono ich później do domu. Patrzyli przez szyby samochodu jak świat spowija coraz głębsza kurtyna deszczu. Reszty samochodów prawie nie było widać.
Dodaj komentarz